Superfoods

Superfoods jako produkt marketingowy

Przeczytaj w 6 min

Superfoods to termin, który pojawił się u nas stosunkowo niedawno, mniej więcej w czasie gdy Polska przestała tańczyć, a na potęgę zaczęła gotować. Nie od dziś wiadomo, że telewizje rządzą duszami i dyktują mody, którym w mniejszym lub większym stopniu ulegają całe społeczeństwa.

Gdy TVN wyemitował pierwszy sezon „Tańca z gwiazdami” Polska zasiadła przed telewizorami by śledzić taneczne zmagania znanych i lubianych. „You can dance” natomiast poderwał ich z kanap, a szkoły taneczne zaczęły przeżywać prawdziwe oblężenie. Jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać kolejne placówki oferujące coraz bardziej wyszukane zajęcia: pole dance, twerk czy taniec brzucha. Jednak moda, jak to moda, rządzi się swoimi prawami, a podstawowym z nich jest to, że przemija z reguły szybciej niż się pojawiła.

Fenomen „TzG” przez lata zdawał się przeczyć tej starej prawdzie. Przynajmniej do czasu gdy genialne wyczucie Edwarda Miszczaka objawiło się produkcją, która zmieniła mało wysublimowane gusta kulinarne Polaków. „Kuchenne rewolucje”, bo o nich mowa, wraz z kolorową niczym malowany ptak Magdą Gessler może niekoniecznie zmieniły krajobraz polskich restauracji ale wielu Polakom uświadomiły, że w jedzeniu chodzi o coś więcej niż tylko zaspokojenie potrzeb fizjologicznych. Że jedzenie może być sztuką.

Prawdziwy boom miał jednak przyjść później wraz z programem Masterchef, który dla gotowania był tym, czym wcześniej wspomniany „TzG” czy „You can dance” dla tańca. Nagle odkryli, że świat nie rozciąga się wyłącznie od pomidorowej przez kotleta po mizerię, a potrafi zaskakiwać różnorodnością barw i smaków. Zaczęli więc, początkowo nieśmiało, eksplorować coraz to nowe krainy na kulinarnej mapie smaków i coraz bardziej zapuszczać się w dalekie rejony porzucając bezpieczne wody polskiego rosołu. Na stołach pojawiły się obco brzmiące hummusy, curry, pad thaie, a tortellini z płynnym żółtkiem zaczęły zajmować miejsce swojskich pierogów z kapustą i grzybami. Nastała era gotowania, a wraz z nią pojawiły się blogi kulinarne, książki kucharskie, bazarki ze zdrową żywnością i rosnąca świadomość, że jedzenie może być nie tylko sposobem na zapewnienie sobie sił witalnych ale również może pomóc w określeniu naszego społecznego statusu, przynależności do tej lub innej grupy społecznej. Instagram wraz ze swoją kulturą obrazkową jeszcze tylko wzmocnił ten efekt, a internet zalany został zdjęciami apetycznych potraw i coraz to bardziej wymyślnych przepisów. Osoby zajmujące się gotowaniem zaczęły pojawiać się w mediach i tym samym zyskały rozpoznawalność: programy śniadaniowe, a nawet znane z kolorowych gazet „ścianki” zyskały nowe twarze. Gotowanie przestało być codzienną koniecznością, a stało się „cool” hobby.

Równoległe do tego zjawiska, sprzedający iluzję nieskazitelnego piękna i wiecznej młodości instagram otworzył drogę trenerom personalnym, którzy do tej pory nie byli znani szerokiej publiczności. Dzięki popularności jaką zyskało to nowe medium stali się oni nowymi bohaterami masowej wyobraźni ze swoimi pięknie zdefiniowanymi mięśniami i smukłymi sylwetkami. Ewa Chodakowska czy Anna Lewandowska to nazwiska, które w Polsce zna obecnie chyba każdy, niemniej jednak w sieci możemy znaleźć tysiące ich większych lub mniejszych zasięgowo odpowiedników. Profile trenerów personalnych często obok zestawów ćwiczeń zaczęły prezentować przepisy lub porady dietetyczne mające wspomóc osiągnięcie wymarzonej sylwetki czy wzmocnić wydolność organizmu. To z profili Anny Lewandowskiej czy Ewy Chodakowskiej znaczna część Polek po raz pierwszy usłyszała termin superfoods w odniesieniu do nasion chia, komosy ryżowej czy jagód goji i dowiedziała się, że stworzone na ich bazie „kulki mocy” stoją za niebywałą wydolnością Roberta Lewandowskiego. Rosnący rynek i zainteresowanie konsumentów sprawiło, że coraz większe sieci handlowe zaczęły oferować coraz to nowe produkty spożywcze oznakowane magicznym słowem „Superfoods”. Już bez zbędnego wysiłku w zwykłym Auchan, Carrefour czy Lidlu można wybierać spośród całej rzeszy produktów oferujących nam obietnicę wiecznej młodości i nadludzkiej sprawności. Poza wspomnianymi powyżej produktami ze sklepowych półek spoglądają na nas: amarantus, korzeń macy, woda kokosowa, jagody acai, nasiona konopii, lucuma nazywana „złotem Inków” czy swojsko brzmiący młody jęczmień. Na opakowaniu każdego z nich informacje o niezwykłych właściwościach, które zapewnią długie i zdrowe życie za oczywiście odpowiednią, bynajmniej nie niską, cenę. Czy jednak wiemy za co płacimy?

Pojęcie „superfoods” po raz pierwszy pojawiło się w „Nature Nutrition” w 1998 za sprawą Aarona Mossa, który użył go na określenie organicznej żywności mającej doskonały wpływ na wzmacnianie organizmu człowieka poprzez oczyszczanie go ze szkodliwych substancji. Najprościej mówiąc „superfoods” to żywność bogata w witaminy, składniki mineralne, przeciwutleniacze i błonnik. Reasumując: zdrowa żywność znana nam z lokalnych bazarów: szpinak, jarmuż, porzeczka, jagody, jabłka, cebula, czosnek, pomidor, papryka, natka czy powracające do łask siemię lniane. Lista jest długa i bynajmniej nie kończy się na wymienionych tutaj. To co różni ją od tej egzotycznej to fakt, że jest lokalna, a przez to, że łatwiej dostępna jest znacznie tańsza. Jak to się stało zatem, że chętniej sięgnie się po złoto Inków czyli egzotycznie brzmiącą lucumę albo bogate w kwasy omega 3 nasiona chia zamiast po polskie złoto jakim jest dużo tańsze siemię lniane, które ma ich nieporównywalnie więcej?

Powodem jest właśnie marketing

Sięgając po jakiekolwiek opakowanie „superfoods” poza wymienionymi witaminami, składnikami mineralnymi dostajemy również różnego rodzaju obietnice bazujące na naszych społecznych lękach związanych chociażby z chorobą. Bombardowani informacjami w jak strasznie zanieczyszczonym świecie żyjemy, jak bardzo wzrasta odsetek chorób cywilizacyjnych takich jak nowotwory, zawały czy nawet depresje chcemy prostych i szybkich rozwiązań, amuletów, które uchronią nas przed złem. Tę lukę pięknie wypełniają obietnice składane przez producentów tzw. „superfoods”. I tak z opakowania młodego jęczmienia dowiemy się, że zawiera w sobie serotoninę i inne „hormony szczęścia” powodujące poprawę nastroju, maca sprzedawana przez Anię Lewandowską ma właściwości antydepresyjne tamarillo zaś, czyli pomidor drzewiasty uprawiany w Kolumbii zawiera witaminę A, która zapobiega zakażeniom, zabija wirusy, bakterie i działa przeciwnowotworowo. Zatem można założyć, że jego spożywanie nie tylko może wzmocnić organizm ale i ochronić nas przed tym strasznym rakiem. W dobie fake newsów czy chociażby zalewu informacji ciężko jest zweryfikować każdą z nich, szczególnie wtedy gdy stoimy przed półką sklepową. Sięgając zatem w dobrej wierze po wspomniane tamarillo nie wiemy więc, że tej witaminy A ma w sobie mniej niż papryka.

W dyskusji o „superfoods” ( w rozumieniu tych sprzedawanych pod tym hasłem) nie bez znaczenia jest też fakt, że ludzie chętnie zbywają odpowiedzialność za siebie i własne zdrowie na innych, szukając szybkich i prostych rozwiązań, które pozwolą im na pozostanie w codzienności, w niesłużących im nawykach. Łatwiej jest bowiem uwierzyć w to, że szklanka koktajlu z lucumą i młodym jęczmieniem, im droższa, tym zapewne bardziej wartościowa zniweluje skutki siedzącego trybu życia, palenia czy jakichkolwiek innych grzeszków mniej lub bardziej ukrytych. Zatem własna hipokryzja w połączeniu z lękiem o zdrowie i chęcią utrzymania młodości za wszelką cenę nabija kieszenie producentom sprowadzającym coraz to bardziej egzotyczne specyfiki.


Żadna z informacji przedstawionych w tym serwisie nie stanowi diagnozy ani zalecenia lekarskiego. We wszystkich sprawach zdrowotnych należy skonsultować się z lekarzem.